Daniel Markiewicz: Rozmawiam dzisiaj z reżyserem czy z malarzem, kim się Pan bardziej czuje?
Jerzy Skolimowski: Tak naprawdę to czuję się malarzem, który zrobił dosyć niezwykły film „IO” i czuję się filmowcem, któremu jakimś cudem udało się namalować parę naprawdę przyzwoitych obrazków. Ja tak lekko o tym mówię, ale oczywiście składa się na to odpowiednia doza pracy, talentu, determinacji, żeby coś zrobić. Ten film to było takie serio przedsięwzięcie, bo ja rzeczywiście zaangażowałem się w ten nieszczęsny los zwierząt. Szczególnie zbulwersowały mnie wiadomości o przemysłowej hodowli zwierząt. To przecież totalna makabra. Udało się zabrać głos w imieniu tych, którzy głosu nie mają, i ten głos dotarł do ludzi, właściwie najmniej o dziwo dotarł w Polsce. Wspaniale zareagowały na ten film Stany Zjednoczone i Francja.
Myśli Pan, że dzisiaj, w epoce gwałtownych przemian w sferze mediów, ale też kryzysu autorytetów, sztuka może mieć jeszcze silny wpływ na człowieka? I że Pan może swoimi filmami coś w świecie zmienić?
Z pewnością były takie przypadki i będą. Czasami się komuś udaje dotrzeć, poruszyć, zmienić czyjąś opinię. Nie wiem, czy znajdę jeszcze równie poruszający mnie temat, co los zwierząt. Mam nadzieję, że tak. Tak jak pan zapytał – jeżeli jest szansa, żeby coś osiągnąć, do kogoś dotrzeć, wywrzeć wpływ, to oczywiście trzeba próbować, zwłaszcza jeśli się ma poczucie działania w słusznej sprawie. I ja tu miałem tę pełną satysfakcję, absolutne poczucie, że działam w słusznej sprawie. To nieczęsto się w pracy zdarza.
Ale się zdarza.
Wiele razy spotkałem się z reakcją, że widzowie „IO” mówili: „pierwsze, co zrobiłem po zobaczeniu filmu i powrocie do domu, to przeprosiłem moje zwierzę domowe za to, za tamto, za niesprawiedliwość, za traktowanie z wyższością”.
Urodził się Pan w Łodzi i wrócił tu potem na studia reżyserskie. Jak Pan wspomina tamtą Łódź?
Na studiach sporo czasu spędzaliśmy w Honoratce, dużo działo się w Grand Hotelu, gdzie tak zwani filmowcy przyjezdni mieszkali. Dość intensywne koleżeństwo uprawialiśmy też w Spatifie. Martwi mnie, że się w piłce nożnej nie za dobrze teraz wiedzie.
W 2015 r. odebrał Pan doktorat honoris causa ASP w Łodzi. Tamto wydarzenie z odsłonięciem gwiazdy łączy towarzysząca wystawa Pana obrazów.
Dzisiaj odważam się tu przyjechać i pokazać swoje nowsze prace. Pewnie część moich kolegów malarzy dotrze na wystawę. Ciekaw jestem, jakie będą ich opinie. Głównie pokazuję tu obrazy najnowsze, nieudostępniane nigdzie wcześniej.
Co Pan odnajduje w malarstwie, czego nie daje reżyseria?
Zen. Kiedy maluję, nie mam wokół siebie tego tłumu współpracowników. Cisza, spokój, muzyka. Czasami słucham takich rzeczy, jak kwartety Szostakowicza i to taką ma siłę napędową… Tego wszystkiego nie ma podczas reżyserowania, kiedy jest się cały czas obiektem: wszyscy na reżysera patrzą, każdy ma swoje uwagi, opinie. To praca pod presją, a malowanie… Proszę zobaczyć tytuł mojego albumu: „W malarstwie wszystko mi wolno”.
A w reżyserii niekoniecznie.
W filmie wie pan, jak to jest. To jest fabryka, jest się majstrem od tego, żeby powiedzieć: „a tu przykręcić”, „tu może zwolnijmy”. Pracując nad filmem, kieruję się głównie instynktami. Czasami naprawdę robienie filmu bywa uciążliwe do tego stopnia, że człowiek zaczyna myśleć „no, no, never again”. W porównaniu z malowaniem to film wyciska z człowieka, wyżyma… Trzeba naprawdę dużo z siebie dać.