Ola i Iwona są mamami dzieci w wieku szkolnym. Znają się od lat i wielokrotnie rozmawiały ze sobą, odprowadzając bądź odbierając swoich synów ze szkoły. Podczas jednej z takich rozmów zrodził się pomysł na biznes.
– Iwona myślała wtedy o założeniu sklepu ze zdrową żywnością, ja od jakiegoś czasu rozwijałam swoją pasję gotowania, pomyślałyśmy, żeby to połączyć. A że Iwonka jest taką osobą, która szybko przechodzi od słów do czynów, to zabrałyśmy się za pisanie wniosku i szukanie lokalu – opowiada Aleksandra Obołończyk.
Nie taki diabeł straszny
Pomysł był prosty – mają dwie pasje, nie całkiem odległe od siebie, więc spróbują połączyć siły. Ola chciała pozyskać środki na otwarcie punktu garmeżyryjno-cateringowego, a Iwona na sklep ze zdrową żywnością. Dwa różne biznesy, dwie różne firmy, jedna lokalizacja i jedna wspólna marka.
– Na początku bałam się strasznie. Ten ogrom rzeczy, które były przed nami, mnie przerażał. Jak pomyślałam o całej drodze, która była wtedy przed nami, to bałam się, czy będę w stanie ogarnąć to na takim poziomie, żeby potem podczas weryfikacji, osoby sprawdzające ten nasz pomysł uznały, że to ma ręce i nogi – wspomina Ola.
Żeby otrzymać dotację, trzeba było napisać biznesplan, przeanalizować konkurencję, wyliczyć i udowodnić, że biznes utrzyma się przez pierwszy rok funkcjonowania.
– To, co było naszą mocną stroną, to wiara w to, że ten pomysł się uda. Z naszymi biznesplanami uplasowałyśmy się w pierwszej trójce. My miałyśmy wizję tego, jak sklep ma wyglądać i wierzyłyśmy, że to się uda.
Zakasanie rękawów
Po 23 tysiące złotych – tyle dofinansowania otrzymała każda z pań. Wiedziały, że za te pieniądze mogą wyremontować i wyposażyć znaleziony lokal. Zarówno pod sklep, jak i pod kuchnię, w której Ola będzie mogła gotować swoje potrawy.
– Podstawą są nasze rodzime, lokalne produkty. Kupujemy od producentów, którzy są w odległości do kilkudziesięciu kilometrów. To ważne, żeby zachować ciągłość dostaw. Szukamy takich dostawców, którzy dbają o jakość i nie znajdziemy w ich żywności chemii, czy konserwantów – przyznaje Ola Obołończyk.
Apetyt rośnie
Już w kilka miesięcy po otwarciu sklepu pojawiła się stała grupa klientów.
– My już znamy ich upodobania. Wiemy, w jakich sytuacjach u nas kupują, czy to są zamówienia dla kolegów i koleżanek z firm, czy też rodzinne imprezy. Ludzie nie mają teraz czasu na gotowanie, a to, co ja przygotowuję naszym klientom, jak do tej pory, przypadło do gustu – cieszy się Ola.
Swój sklep otworzyły poza Łodzią, w Aleksandrowie Łódzkim. Chciały sprawdzić i zbadać mniejszy rynek, takie miejsce, w którym ludzie znają się nawzajem, a nowopowstające sklepy mają szansę przejść prawdziwy chrzest bojowy pod kątem oceny klientów.
– W takim małym mieście nie ma szans na popełnienie błędu, szybko o tym dowiedzieliby się inni klienci. Ale też informacja o dobrych produktach rozchodzi się błyskawicznie, pocztą pantoflową – opowiada Aleksandra Obołończyk.
Po niespełna 9 miesiącach od otwarcia już myślą o kolejnych punktach, następnej dotacji, teraz razem na zatrudnienie pracowników. I tym razem już w rodzimej Łodzi.