Oscary 2022 już dzisiaj. Ryszard Lenczewski, nominowany do nagrody za "Idę", typuje zwycięzców

Już dzisiaj (27 marca) w nocy poznamy zwycięzców najważniejszych nagród filmowych – Oscarów 2022! Polski operator filmowy, Ryszard Lenczewski, który był nominowany za zdjęcia do „Idy” w 2014 r. opowiada nam o swoich typach w tegorocznej edycji konkursu.

fot. Łódź.pl
Oscar
6 zdjęć
fot. Łódź.pl
fot. archiwum prywatne
for. archiwum prywatne
fot. mat. pras.
fot. mat. pras.
ZOBACZ
ZDJĘCIA (6)

Aneta Szyma: Czy widział Pan „Sukienkę”, polski film krótkometrażowy nominowany w tym roku do Oscara? Jakie mamy szanse na wygranie w tej kategorii?
Ryszard Lenczewski: Obejrzałem film natychmiast jak usłyszałem, że został nominowany. Wcześniej, szczerze mówiąc, nie interesowałem się tą kategorią. Patrząc na tematykę filmu oraz moje domniemanie, jeśli chodzi o członków Akademii, myślę że ta produkcja ma 70-75 proc. szans na zwycięstwo. Tak mi podpowiada intuicja, a ja jej od pewnego czasu słucham.

Co według Pana sprawiło, że został nominowany do Oscara?
Sam temat jest mocny. Na pewno w jakimś stopniu wpływa na to niepełnosprawność głównej bohaterki, która cierpi na karłowatość. Swoją drogą ten motyw jest od pewnego czasu modny. Poza tym film ma duże walory artystyczne, a przede wszystkim grę aktorską. W fantastyczny sposób ukazana jest intymna scena w ciężarówce. Bardzo wysoki poziom aktorstwa, sfotografowania, przeniesienia na ekran, emocje obu postaci występujących w tej scenie – to jest absolutne mistrzostwo! Trzeba mieć to coś, żeby tak przenikliwie i emocjonalnie opowiedzieć tę historię. Pamiętamy zwykle najbardziej znaczące sceny, a ta jest niesamowita i przejmująca.

Kategoria nominacji, w której Pan się specjalizuje to zdjęcia. Jaki film ma największe szanse na Oscara w tej grupie?
Zdecydowanie "Psie pazury". Tak samo w kategorii za najlepszy film. Ten film bardzo mnie poruszył. Żadne czarno-białe zdjęcia, bo uważam że już jest ich nadmiar. Ani reżyserka, ani operatorka nie pochodzą ze strony świata przedstawionego w tym filmie. A zdjęcia są wykonane odpowiednio, zupełnie jakby dobrze znały ten świat. Są absolutnie spójne i służą opowiadanej historii. Wiedziały co robią. W końcu sztuka operatorska to opowiadanie historii w sposób wizualny. I tutaj zdecydowanie się to udało. Bez tego ta opowieść nie miałaby żadnego znaczenia.

W tej kategorii nominowany jest w tym roku Janusz Kamiński? Czy ma duże szanse na Oscara za zdjęcia w „West Side Story”?
Ciężko stwierdzić. „West Side Story” jest musicalem, mnie osobiście nic w tym filmie nie zaskoczyło, a zaskoczenie to jedna z najważniejszych rzeczy w filmie. Raczej nie jest to mój faworyt.

Współtworzył Pan zdjęcia do czarno-białego filmu „Ida”, za które otrzymał Pan nominację. Co daje filmom użycie tego efektu?
Współcześnie na pewno tworzy to dystans. Tak jakbyśmy oglądali rybki w akwarium oświetlone jednobarwnym światłem. Ale trzeba bardzo uważać, żeby nie przesadzić z tym efektem. To tak, jakbyśmy ciągle komponowali piosenkę w jednej tonacji lub tej samej harmonii.

Co Pan sądzi o tym środku wyrazu przy wielu możliwościach, efektach specjalnych jak w filmie „Diuna”?
Z czarno-białymi zdjęciami jest i łatwiej i trudniej. Ciężko jest stworzyć pewien światłocień, kontrasty, wydobyć najważniejsze rzeczy, a jest to najbardziej istotne. W wypadku barwnego filmu istotna jest gama kolorystyczna i użycie koloru dla tworzenia emocji. Najważniejsze jest to, czy za pomocą jednego z tych dwóch środków stworzymy coś, co poruszy widza, jego emocje i wyobraźnię. A jaki jest na to przepis? Wszystko zależy od inscenizacji, tekstu, gry aktorskiej, a później też od montażu. W dzisiejszych czasach, przy tak dużej liczbie czarno-białych filmów, można się łatwo rozczarować, jak ja np. w kwestii nominowanego do Oscara filmu „Belfast”. 

A jak Pan ocenia „Diunę”, która jest również nominowana do Oscara. Jaki ma Pan stosunek do zdjęć z ingerencją komputerową?
Szczerze? Gzieś po półtorej godzinie oglądania wyłączyłem ten film i uznałem, że poświęcę resztę czasu na coś innego. Nic tam mnie nie zaskoczyło, ciągle tylko te efekty specjalne. Ciągle zastanawiałem się, gdzie jest to studio, w którym miejscu jest makieta, a w którym jest łączenie. Po prostu mnie ten film nie poruszył. Element zaskoczenia jest po prostu najważniejszy, to musi mnie aż „zassać”. A w tym przypadku niestety tak nie było.

Od wielu lat jest Pan także wykładowcą w Szkole Filmowej w Łodzi. Jak wygląda kształcenie operatorów?
Podobnie jak nasz wywiad, a na zajęciach ze studentami wyświetlam też bardzo dużo swoich materiałów i pokazuję co wyszło bardzo dobrze, a co gorzej, co chciałbym poprawić. Wiedząc, że będę miał zajęcia od pewnego momentu robiłem mnóstwo różnych zdjęć, które były dokumentacją z planu i tych, które były z przygotowań do filmów.

Jak to jest przekazywać tę wiedzę? W jaki sposób Pan próbuje zaciekawić studentów?
Prowadzenie zajęć jest trochę jak granie koncertu rock&roll’owego. Trzeba obserwować i wciągać. Gra się i jednocześnie czuje, czy publiczność idzie za tym czy nie. Czasami między gwiazdą a widownią nie ma rezonansu, tak samo na zajęciach. Wtedy jest siłą rzeczy trudniej. Teraz w ogóle jest trudno, w końcu mieliśmy i nadal mamy pandemię. Część zajęć nie odbywa się stacjonarnie. Zdalne wykłady to nie jest to samo, jak ktoś ogląda film na małym ekranie komputera i potem bez bezpośredniego kontaktu omawiamy materiał. Ja nie widzę wtedy oczu osób, z którymi rozmawiam, nie wiem czy są wciągnięci czy znudzeni.

Lubi Pan pracę wykładowcy?
Lubię pracę ze studentami i lubię się dzielić moją wiedzą. Sporo rzeczy już zrobiłem, ileś tam lat przeżyłem, więc najwyższy czas się dzielić. Nie mam już takiego zdrowia i kondycji, żeby robić filmy przez np. 8 tygodni po 16 godzin, przez kilka dni w tygodniu. Ale mam sporo energii, aby innym opowiedzieć o tej pracy i swoim doświadczeniu. 

Uczył Pan kogoś znanego, zdobywców jakichś nagród filmowych?
Paru już takich wychowałem. Michał Sobociński, Tomasz Naumiuk czy Michał Dymek, któremu przyznałem nagrodę Złotego Lwa za film „Sweat”. 

Na co Pan zwraca uwagę w filmach?
Bardzo lubię jak film fabularny ociera się o dokument, a następnie z powrotem wraca do fabuły. Jest to wtedy takie autentyczne i bardzo mnie to wciąga, kiedy nie wiadomo, w którym momencie jest dokument, a w którym fabuła. Tak jak w filmie „Fargo”, gdzie bardzo wierzyliśmy w to, co oglądaliśmy. A w takiej „Diunie”? Ja po prostu nie wierzyłem.

Oscary w Łodzi

W naszym mieście możemy obejrzeć nagrody przyznane przez Akademię Filmową.

Gdzie je znajdziemy?

W Muzeum Kinematografii przy pl. Zwycięstwa 1 (dla „Idy” Pawła Pawlikowskiego w kategorii Najlepszy film obcojęzyczny) oraz w Muzeum Miasta Łodzi (przyznana produkcji „L'Amour de la vie – Artur Rubinstein" w reż. G. Patrusa i F. Reichenbacha, w kategorii Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny)

ZOBACZ TAKŻE